Przedwczoraj bladym świtem, razem z moim facetem spakowaliśmy różowy baner Miłość
Nie Wyklucza do torby i wyruszyliśmy do Krakowa, żeby zdążyć na zaplanowany na
południe Marsz Równości. W podróży wysłuchaliśmy m.in. frapującej dyskusji
między mamą a dorosłą córką o tym, kim właściwie jest ta Conchita Wurst
("Mamo, to jest facet", "Nieee... Przecież ma taki wysoki głos i
Orzech mówił, że to ‘ona’!"), ale to inna historia.
Wycieczka zapowiadała się ciekawie i jedyne
czym się przejmowaliśmy było to, czy znajdą się chętni do niesienia masywnego bydlaka
jakim jest różowy. Naturalnie słyszeliśmy, że w Krakowie bywa bardziej nerwowo
i brunatnie niż w Warszawie, ale żadna relacja nie przygotowała mnie na atmosferę,
którą zastaliśmy na miejscu.
Przed wejściem do kawiarni, w której byliśmy
umówieni z organizatorami, zaparkowały policyjne furgony, a brygady do
rozpędzania tłumów gotowały się do wymarszu. W drodze na Plac Wolnica - miejsce
zbiórki - minęliśmy starszą panią, która idąc szybkim krokiem, z bardzo
zaniepokojoną miną powiedziała do nas tylko "musicie być bardzo ostrożni!".
Zabrzmiało jak tani chwyt w słabym filmie sensacyjnym.
Gdy dotarliśmy na plac była nas garstka i
prezentowaliśmy się dość żałośnie. Zwłaszcza w porównaniu ze zorganizowaną
biało-czarną ławą skandujących unisono pedałożerców. "Zboczeńcy!",
"Oddaj, kurwo, tę flagę" (ktoś machał biało-czerwoną), "Wielka
Polska Katolicka" itd. Same hasła i wyzwiska nie były rzecz jasna niczym
nowym (choć tekstu o fladze jeszcze nie słyszałem) i dopiero po chwili zrozumiałem
dlaczego robią na mnie wrażenie: tych typów było naprawdę dużo. Zbierający się
powoli kolorowy tłumek został po prostu zakrzyczany przez tępego typa spod
bloku sklonowanego razy sto. Zawiedzeni brakiem interakcji (nudno się ryczy jak
nie ma odpowiedzi) dziarscy chłopcy zaczęli nawet wołać "Pedały, co tak
cicho?". Pojawiło się to samo wrażenie kompletnej bezsilności, które
towarzyszyło mi podczas oglądania pyskówki o związkach partnerskich w Sejmie.
Zimna, pusta złość. W tym momencie podszedł do nas dziennikarz z Radia Eska,
który musi być dobry w tym, co robi, bo zapytał: co teraz czujecie?
Rozejrzałem się po w połowie pustym placu
otoczonym kordonem policjantów ("Policji pała dziś broni pedała") i
przypomniał mi się pl. Konstytucji i Kolorowa Niepodległa. Wtedy leciał na nas
bruk i race, tutaj na szczęście tylko wyzwiska. Po chwili brunatni zniknęli.
Ruszyliśmy. Grupa chętnych do niesienia transparentu znalazła się bez kłopotu, choć
ten skrojony na miarę warszawskich prospektów olbrzym, na krakowskiej starówce
musiał iść bokiem. Przodem poszła wielka tęczowa flaga. Zabrzmiały bębny i
gwizdki. Zrobiło się trochę weselej i mniej apokaliptycznie.
Po drodze mijaliśmy: uśmiechniętych
zagranicznych turystów filmujących nas smartfonami, obojętnych polskich
turystów filmujących nas smartfonami, pukające się w czoło staruszki,
wyzywających nas staruszków, staruszki i staruszków obojętnie jedzących lody w
waflu, grupy młodych mężczyzn palących papierosy i demonstrujących całą swoją
postawą dystans wobec świata, grupy młodych kobiet pokazujących nas palcami i
demonstrujących zaciekawienie i rozbawienie.
Średnia wypadała gdzieś pomiędzy obojętnością
i niechęcią, czy może mieszanką obu - chyba każdy przedstawiciel LGBT w Polsce
zna ten grymas. To niewerbalna wersja „Wiesz, że jestem tolerancyjny, ale…”.
Na Rynku czekała na nas kolejna grupa, jeszcze
liczniejsza niż ta pierwsza ("Kto nie skacze jest pedałem!"). Średnia
wieku około 17 lat. Trochę dziewczyn i grupki wesoło podskakujących małych
dzieci. Z bliska widać było furię i żywą agresję chłopaków z pierwszego rzędu,
którzy już nawet nie skandowali z tłumem, tylko odpływali na jakimś haju,
wypluwając wiązanki w prywatnym seansie nienawiści. Pomyślałem, że chciałbym
żeby szła obok mnie teraz cała rodzina i wszyscy przyjaciele heterycy. I Tusk.
Przeżyliby to, co do tej pory mogli sobie jedynie wyobrażać.
Wyminęliśmy Rynek, ostatnia prosta i finito.
Dziękujemy za pomoc z banerem i zwijamy się na pociąg. Zastanawiam się w jaki
sposób ludzie się teraz bezpiecznie rozejdą, skoro parędziesiąt metrów dalej
stoją tamci i czuję ogromny szacunek do tych, którym chciało się przejść przez
to średnio przyjemne doświadczenie i cały czas się uśmiechać.
Nie wiem ile osób przyjdzie w tym roku na
warszawską Paradę Równości. Ile chciałoby, ale ma inne plany, wyjeżdża, miało
okropny tydzień w pracy i musi odpocząć – i moje ulubione – oczywiście popiera,
ale nie wierzy w manifestacje. Ile nie przyjdzie, bo „heteroseksualiści jakoś nie
robią parad”, nie lubi „robienia afery z tego, z kim się śpi” i uważa, że
„powinniśmy się cieszyć, bo przecież nikt do nas nie strzela”. Ile wreszcie „nie
lubi obnoszenia się”, nie widzi potrzeby wychodzenia na ulicę i nie chce być
kojarzone „ze środowiskiem” z przysłowiowymi piórami w przysłowiowej dupie.
Wiem natomiast, że jest spora szansa, że
przyjdą ci drudzy. Jeśli nie w dniu parady to 11 listopada. Przyjdą, podpalą,
zdemolują, pobiją i ogólnie zrobią, co chcą, bo czują się u siebie, podczas gdy
my zawsze jesteśmy intruzami. Są u siebie, więc czują się bezkarni i to nie
tylko z powodu spolegliwej postawy władz i policji, ale przede wszystkim przez
brak reakcji ze strony zwykłych ludzi, dla których są po prostu „drugą stroną”,
skrajnością symetryczną wobec nas, a jednak bardziej swojską i zrozumiałą, niż te
zachodnie babochłopy z brodami… I kiedy o tym myślę znów nachodzi mnie poczucie
bezsilności, na które pomóc mogą tylko bębny, gwizdki, wielkie tęczowe flagi i
uśmiechnięty tłum ludzi, dla których broda to naprawdę tylko zarost.
Przyjdziecie na Paradę?
Hubert