małżeństwa dla wszystkich

wtorek, 9 września 2014

Hucpa u notariusza czyli „Polak potrafi”... oszukać sam siebie.




Ostatnio w mediach społecznościowych i tych bardziej tradycyjnych głośno o panach Idziak-Sępkowskich, ich "wielkim krakowskim weselu" i ich wcale nie tak nowym i rewolucyjnym rozwiązaniu kwestii braku prawnego usankcjonowania sytuacji par jednopłciowych poprzez sporządzenie umowy notarialnej.
Poniżej, prezentujemy tekst Przemka Szczepłockiego, prawnika i działacza Stowarzyszenia Pracownia Różnorodności z Torunia, który demaskuje niedoskonałość i słabe strony tego typu rozwiązania.


"Kiedy zastanawiałem się nad tytułem dla niniejszego tekstu, przyszło mi do głowy „Wiele hałasu o nic”. Uznałem jednak, że taki tytuł nie odda dobrze tego, co w mediach (w tym tzw. mediach społecznościowych) napisano nt. działań podjętych przez panów Marka i Jędrzeja Idziak-Sępkowskich. Co takiego stało się między nimi a notariuszem, że zasłużyło na miano „naszego wielkiego krakowskiego wesela”? Jak ocenić znaczenie prawne tych działań, jak mają się one do pomysłów i planów wprowadzenia w Polsce tzw. związku partnerskiego oraz czy i jak ułatwiają bieżące funkcjonowanie związku dwóch osób tej samej płci? Nie zamierzam odnosić się do tego, jakie oczekiwania mieli obaj ww. panowie ani do tego, czy to, co się stało, zaspokaja ich oczekiwania i pragnienia (bo niczego o tych sprawach nie wiem) – interesuje mnie natomiast, czy i jak może to pomóc innym parom jednopłciowym w Polsce.
Zacząć należy od stwierdzenia, że – wbrew wrażeniu, jakie mogło powstać u osób czytających szczegółową relację obu ww. panów zamieszczoną w internecie – dokonane przez nich czynności nie są niczym nowym, nieznanym, niepraktykowanym ani – co chyba najważniejsze – nie doprowadziły do powstania niczego nowego, w szczególności do utworzenia czegoś, co można nazwać sformalizowanym związkiem dwóch osób. Wystarczy przy tym wspomnieć, że już w lutym 2013 roku (a zatem po odrzuceniu przez sejm wszystkich projektów ustaw o związkach partnerskich) jedna z kancelarii prawnych reklamowała w internecie produkt pn. „umowa związku partnerskiego”, dostępny w trzech wariantach: „zielonym”, „pomarańczowym” i „czerwonym”. Wariant „czerwony”, idący najdalej z oferowanych, był dużo bliższy „związku”, niż to, czego dokonali panowie Idziak-Sępkowscy – a mimo tego towarzyszyły mu wątpliwości i obawy co do funkcjonowania tego rozwiązania w praktyce, w tym możliwości jego egzekwowania przed sądem, innymi instytucjami czy osobami prywatnymi.

W powołanej relacji internetowej z „naszego wielkiego krakowskiego wesela” widać kilka elementów, które wymagają bliższego omówienia.
Pierwszym jest pragnienie „legalizacji” związku. Zwrot ten powtarzany jest jak mantra nt. związków jednopłciowych przy niemal wszystkich okazjach, kiedy temat ten się pojawia – najwyraźniej bez cienia refleksji, co oznacza „legalizacja”. W tym miejscu wystarczy przypomnieć, że związki jednopłciowe w Polsce istnieją i nie są nielegalne – nie wymagają zatem „legalizacji”. Co więcej: uchwała Sądu Najwyższego z 28 listopada 2012 roku ws. sygn. akt III CZP 65/12 jest pierwszą „jaskółką” wskazującą na to, że polskie sądownictwo zaczęło postrzegać konkubinaty jednopłciowe tak samo, jak konkubinaty różnopłciowe (przez blisko 40 lat takiej myśli nie dopuszczano), co dało im bardzo skromne uprawnienia, np. w postępowaniu karnym (w tym prawo odmowy zeznań obciążających osobę, z którą jest się w związku). I tym właśnie – niczym więcej, niczym mniej – są w świetle polskiego prawa panowie Idziak-Sępkowscy: konkubentami, osobami pozostającymi we wspólnym pożyciu. Zawarta przez nich „umowa partnerska” nie zmieniła tego nawet minimalnie, niczego nowego nie dodała ani niczego nie sformalizowała.
Drugim elementem jest intencja nie tylko wypełnienia próżni w zakresie regulacji związków osób tej samej płci, czyli zastąpienia w tej kwestii ustawodawcy, co wręcz obejścia prawa, które obecnie nie zabezpiecza należycie interesów par jednopłciowych. Temat obejścia prawa pojawił się w wywiadach z oboma panami i nawet jeśli określenie to podsunęły media, a panowie Idziak-Sępkowscy nie odnieśli się do niego wprost, to trzeba przed nim ostrzec z całą mocą: w Polsce nie można obchodzić prawa ani czerpać z tego tytułu korzyści. Oczywiście do rozważenia jest, na ile wypełnianie pustki regulacyjnej może być traktowane jako obejście prawa – coś takiego ma sens tylko wówczas, gdy przyjąć, że brak związku partnerskiego czy podobnej regulacji jest celowy i zamierzony, że intencją ustawodawcy było to, żeby pary jednopłciowe nie miały możliwości sformalizowania związku (taki był – jak wiadomo z materiałów historycznych – zamysł przyświecający art. 18 konstytucji w odniesieniu do małżeństw; brak jest dowodów na to, aby dotyczyło to związków innych niż małżeństwa). Temat obejścia prawa wraca w kwestiach szczegółowych, o czym niżej.
Trzecim elementem jest hołdowanie mitom, które narosły wokół związku partnerskiego, a ściślej: problemów „życia codziennego”, które miałyby zostać rozwiązane dzięki zawarciu takiego związku. Problemy te zwykle najpierw przedstawia się z perspektywy małżeństwa (które rzekomo ich nie ma), a następnie nieformalnego związku (w którym rzekomo mocno dają się we znaki); remedium ma być wprowadzenie sformalizowanego związku, po zawarciu którego problemy znikną. Dwa z tych problemów sprowadzają się do haseł „poczta” i „szpital”. Jak tłumaczą ww. panowie, przeprowadzony przez nich zabieg zmiany nazwisk – do czego zainspirował ich przykład pary z Wrocławia – miał pomóc w kontakcie z „listonoszem, kurierem, telefonistką na infolinii, lekarzem i mnóstwem innych osób”; chodziło przy tym, żeby za każdym razem nie udowadniać, że „wcale nie jest się »osobą postronną«, w stosunku do człowieka w imieniu którego załatwia się jakąś błahą sprawę”. Panowie Idziak-Sępkowscy wyszli zatem z – prawdopodobnie słusznego – założenia, że personel poczty i szpitala będzie zadawać mniej pytań osobie, która nosi takie samo nazwisko, jak adresat przesyłki czy pacjent, że przyjmie, że ma do czynienia z rodziną (np. bratem), a zatem kimś – w potocznym rozumieniu – upoważnionym, uprawnionym, a nie osobą obcą. Problem w tym, że taka kalkulacja nie ma niczego wspólnego z obowiązującym prawem, jego felerami czy propozycjami zmiany. To mit, że w powyższym zakresie prawo faworyzuje małżonków czy inną rodzinę, a w gorszej sytuacji stawia „osoby obce”, a przede wszystkim osobę tej samej płci, z którą jest się w związku.
Przepisy prawa pocztowego, które regulują wydawanie przesyłek (listów) nie przewidują szczególnych uprawnień dla małżonków – są oni traktowania tak samo, jak wszystkie inne osoby próbujące odebrać przesyłkę adresowaną nie do siebie. W przypadku przesyłek awizowanych mogą je odebrać wyłącznie jeśli mają odpowiednie upoważnienie (tzw. pełnomocnictwo pocztowe) lub mieszkają z adresatem i złożą na tę okoliczność oświadczenie. To, że przesyłki są wydawane małżonkom adresatów (na hasło „żona” i „mąż”) czy ich innej rodzinie (na hasło „matka” lub „brat”) jest sprzeczne z przepisami i wynika ze statusu społecznego małżeństwa i rodziny, z uznania, jakimi te instytucje cieszą się m.in. wśród personelu poczty, z pierwszeństwa, jakie przyznaje się im przed prawem. Wprowadzenie związku partnerskiego ani inne zabiegi prawne niczego w tym zakresie nie zmienią, bo kwestia ta ma cechy zwyczaju, nawyku (niekoniecznie zresztą powszechnego) czy przyzwyczajenia.
Analogiczna sytuacja występuje w zakresie uzyskiwania informacji o stanie zdrowia pacjenta: małżonkowie nie są w uprzywilejowanej pozycji względem np. konkubentów. Od czasu ww. uchwały Sądu Najwyższego można przyjąć, że sytuacja par jednopłciowych pozostających w tzw. wspólnym pożyciu nie różni się niczym – w dostępie do ww. informacji – od sytuacji małżeństw. Przepisy są zresztą bezlitosne: informacji o stanie zdrowia pacjenta można udzielić wyłącznie osobom przez niego wskazanym – bez tego małżonek, rodzic, rodzeństwo, dziecko ani konkubent nie mają prawa uzyskać takich informacji. Także w przypadku pacjentów nieprzytomnych, którzy nie zdążyli nikogo wskazać jako uprawnionego do otrzymania informacji, sytuacje małżonków, konkubentów różnopłciowych i konkubentów jednopłciowych nie różnią się (różnica występowała póki ww. uchwała SN nie wskazała, że konkubinat może być także jednopłciowy). To, że lekarze udzielają informacji osobom, które nie zostały wskazane przez pacjentów, jest naruszeniem przepisów i wynika – jak w przypadku poczty – ze zwyczaju, w myśl którego małżonkowie i inna rodzina mają pewne prawa, wynikające z więzi emocjonalnej łączącej ich z pacjentem. Tak jak w przypadku poczty – zmiany ustawowe wprowadzające związek partnerski niczego w tym zakresie nie zmienią.
Czy zatem zmiana nazwiska na takie, jakie nosi partner lub partnerka, nie jest najlepszym rozwiązaniem? Wydawać się może, że – ze względów pragmatycznych – tak właśnie jest. Wiążą się z tym jednak dwa problemy. Pierwszy jest taki, że ta metoda jest niepewna. Nie tylko sama zmiana może się nie powieść (to, że panom Idziak-Sępkowskim się udało, nie znaczy przecież, że wszystkim chętnym się uda) – niezależnie od nazwiska w dowodzie osobistym lekarka czy pracownik poczty mogą być „służbistami” i zażądać dokumentów, od których przepisy uzależniają podanie informacji o stanie pacjenta czy wydanie przesyłki. Okoliczności, w których doszło do „ujednolicenia” nazwisk mogą ich nie obchodzić – bo nie wnoszą one niczego do sprawy. Drugi problem jest poważniejszy: zmiana nazwisk w powyższych okolicznościach może być uznana za obejście lub nadużycie prawa, za skorzystanie z niego w celu innym, niż planował ustawodawca. To właśnie w tym zabiegu najpełniej znajduje wyraz pragnienie „wyręczenia” ustawodawcy – do tego na zasadzie „nie chcecie nam dać związków, to je sobie zasymulujemy, zmontujemy z tego, co jest dostępne, łącznie z fasadą w postaci wspólnego nazwiska”. Niewielka – jeśli w ogóle – jest różnica między tym, co zrobili ww. panowie, a próbą wprowadzenia w błąd ww. „listonosza, kuriera, telefonistki na infolinii, lekarza i mnóstwa innych osób”. Myślę, że nie tędy – tj. przez sztuczki – droga do równouprawnienia i szacunku należnego parom jednopłciowym. Trudno też nie zauważyć, że w przypadku małżeństwa zmiana nazwiska jest tylko możliwością, a nie obowiązkiem. Jest wiele małżeństw, w których małżonkowie pozostali przy swoich nazwiskach – a przecież nikt nie powątpiewa w to, że są „prawdziwymi” małżeństwami z pełnią ustawowych uprawnień i obowiązków, ani nie nastaje na to, że musi być to widoczne w nazwisku.
              
O ile zmiana nazwisk nastąpiła – według relacji ww. panów – już jakiś czas temu, to nowym i kluczowym dla nich elementem było zawarcie „umowy partnerskiej”. Jak podkreślają w wywiadach sami panowie Idziak-Sępkowscy chodziło im o pewien symbol, podkreślenie czy zaznaczenie ich związku. Czy jednak zawarcie „umowy partnerskiej” – niezależnie od jej formy – cokolwiek zmieniło w sytuacji prawnej obu panów? Dla nich był to symbol, potwierdzenie, że są razem i chcą być razem. Czy jednak stało się coś ponad to? Nie. Stare powiedzenie mówi, że „papier wszystko przyjmie” – i, niestety, ma ono zastosowanie do „umowy partnerskiej”. Poza znaczeniem symbolicznym nie ma ona żadnego innego, a w najlepszym razie (o czym dalej) jej skutki są mocno wątpliwe i odnoszą się tylko do osób, które ją zawarły. Jej zawarcie ma więc takie znaczenie, jak ślubowanie małżeńskie dwóch osób tej samej płci złożone przed kanadyjskim urzędnikiem stanu cywilnego (Kanada jest jednym z państw, w którym małżeństwo mogą zawrzeć dwie osoby, które nie mają jego obywatelstwa ani w nim nie mieszkają, dotyczy to par różnopłciowych i jednopłciowych); co do skutków prawnych – może nieco paradoksalnie – większe wywiera przysięga złożona w Kanadzie. Choć ani ona ani zawarcie „umowy partnerskiej” nie powodują skutków prawnych w Polsce, to zawarcie małżeństwa w Kanadzie jest przynajmniej skuteczne („ważne”) tam i w tych krajach, których ustawodawstwo uznaje małżeństwa osób tej samej płci zawarte w innych krajach.
Postulat wprowadzenia w Polsce związków partnerskich był uzasadniany dwiema grupami okoliczności: „godnościowymi” oraz praktycznymi.
Aspekt „godnościowy” dotyczy społecznego uznania, szacunku i pozycji, jaką miałby się cieszyć – na podobieństwo małżeństwa – związek partnerski. Chodzi nie tylko o to, żeby „zwykli ludzie” słysząc „związek partnerski” wiedzieli (choćby intuicyjnie), o co chodzi (tak, jak wiedzą, gdy pada hasło „małżeństwo” – zrozumiałe chyba dla wszystkich ludzi, choć prawne niuanse mogą być im obce), ale także, by traktowali tę instytucję prawną (a także osoby korzystające z niej) z szacunkiem. Chodzi również o to, że prawne zawarowanie parom jednopłciowym możliwości formalizacji ich związku będzie wyrazem uznania dla ich praw i potrzeb przez ustawodawcę, przez państwo oraz wszystkie jego służby i instytucje. Skończy się bytowanie na marginesie, na obrzeżu, w próżni, w prawnej „szarej strefie”; w odbiorze społecznym wyglądałoby to tak: skoro państwo dostrzegło potrzeby par jednopłciowych i wyszło im naprzeciw, to widać było warto, było to potrzebne, zasadne i zasłużone. Czy zawarcie „umowy partnerskiej” (lub przywołanych na wstępie innych jej wariantów) daje cokolwiek w powyższym zakresie? Oczywiście nie. Zawarcie takiej umowy wymaga czasu, energii i funduszy, a daje – jedynie symbol ważny dla osób zawierających umowę. Jej okazywanie w instytucjach publicznych, legitymowanie się nią na potwierdzenie, że doszło do zawarcia związku partnerskiego, nie tylko jest bezcelowe (nawet potwierdzanie w ten sposób istnienia konkubinatu wydaje się wątpliwe, bo jego charakterystyczną cechą jest przecież to, że właśnie nie jest sformalizowany, że jest związkiem faktycznym), ale – przede wszystkim – nie ma niczego wspólnego z godnością ani szacunkiem, zwłaszcza, jeśli treścią umowy są wzajemne obietnice miłości i wierności.
Nie lepiej wygląda „umowa partnerska” w kontekście względów praktycznych. Dzieje się tak – ­jak sądzę – przede wszystkim dlatego, że małżeństwo, proponowane związki partnerskie ani inne, podobne rozwiązania nie są, co do zasady, zlepkiem czy zbiorem odrębnych uprawnień włożonych do jednego aktu prawnego. W swej istocie związek małżeński czy inny uznawany przez prawo nie jest po prostu zbiorem „cegiełek”, tj. uprawnień i obowiązków – a takie przeświadczenie wydaje się przebijać z wypowiedzi panów Idziak-Sępkowskich. Mam wrażenie, że powyższemu towarzyszy jeszcze jedno fałszywe przekonanie: że poszczególne „cegiełki” można wyprodukować, dosztukować, wytworzyć poza małżeństwem czy innym związkiem – w kancelarii notarialnej, a potem poskładać z nich związek, którego nie przewiduje polskie prawo. Takie podejście to uleganie iluzji. Panowie Idziak-Sępkowscy szczycą się w wywiadach, że udało im się osiągnąć właściwie wszystkie zamierzone cele z wyjątkiem uprawnień podatkowych i dotyczących ubezpieczenia zdrowotnego, a także że projekty ustaw o związkach partnerskich złożone w sejmie „właściwie nie zakładają niczego więcej”. Jak wskazałem na wstępie nie wiem, jakie były pragnienia, cele ani zamierzenia ww. panów, ale prawda o tym, co zrobili, jest okrutna: w „umowie partnerskiej” uregulowali, z wątpliwą zresztą skutecznością, wyłącznie relacje między sobą, a w testamentach i umowach o zrzeczeniu się dziedziczenia udało im się (co będzie trudne do powtórzenia przez inne osoby) uporać z kwestią dziedziczenia, natomiast pełnomocnictwami upoważnili siebie nawzajem do znacznej liczby czynności, które z byciem w związku (innym niż biznesowy) mają niewiele wspólnego. Czy zbudowali w ten sposób replikę lub swoją autorską wersję związku partnerskiego? Być może – z punktu widzenia swoich zamierzeń i celów – tak się stało; z mojego punktu widzenia stworzyli nie namiastkę ani nawet protezę, ale atrapę związku.
Jak wskazałem wyżej, „papier wszystko przyjmie” – w umowie, nawet zawartej z podpisami notarialnie potwierdzonymi, napisać można wszystko. Strony umowy mogą się zatem zobowiązać w niej do miłości i wierności, a także do szeregu innych rzeczy, nakładając na siebie (niekoniecznie wzajemnie) prawa i obowiązki. Taką umowę mogą zawrzeć dwie osoby jednej płci, ale także – nic nie stoi temu na przeszkodzie – większa liczba osób, różnej jak i tej samej płci. Nie widać też przeszkód, aby „umowę partnerską” zawierać po wielokroć, z różnymi osobami (czyli aby w danym momencie obowiązywało więcej takich umów), ani by czyniły to osoby, które pozostają w związku małżeńskim; wszystko to będzie zależało od woli umawiających się osób. Nie tylko nie ma „odgórnego”, ustawowego zakazu zawierania większej liczby takich umów w danym czasie ani ich zawierania z małżonkami, ale też nikt poza stronami umów nie będzie tego pilnować. Niejasne jest, czy i jak można taką umowę rozwiązać – w zasadzie strony umowy mogą to same określić „po uważaniu” (panowie Idziak-Sępkowscy postawili na trwałość i dopuścili jedynie rozwiązanie umowy za porozumieniem stron; we wspomnianych na wstępie umowach „kolorowych” dopuszczono ich rozwiązanie poprzez wysłanie odpowiedniego komunikatu, w tym nawet przez facebook.com). Czy taka niejasna, wystawiona na dowolność i widzimisię stron „umowa partnerska”, formułowana ad hoc przez zainteresowane osoby, aby na pewno odpowiada aspiracjom ludzi czekających na związki partnerskie?
„Umowa partnerska” ma – jak wskazałem wyżej – znaczenie symboliczne: dla zawierających ją osób najpewniej ma dużą doniosłość, moment jej zawarcia to emocjonalna i podniosła chwila. Co jednak w przypadku, gdyby jedna ze stron przestała ją stosować, zaczęła zaniedbywać swoje obowiązki, nadużywać uprawnień lub naruszać uprawnienia drugiej strony (pozostałych stron)? Czy symboliczny charakter umowy powoduje, że traci ona wówczas na znaczeniu, „wychodzi z użycia” czy traci moc? A może wręcz przeciwnie: można, na drodze prawnej (przez mediację, arbitraż lub sądownie) domagać się realizacji postanowień umowy? Jak jednak wyegzekwować przewidziane w niej obowiązki i prawa, o szacunku, wierności i miłości nie wspominając? Czy są one kwestiami, które można – zachowując powagę i szacunek dla nich – umieszczać w umowach? W małżeństwie jest to rozwiązane inaczej: wspólnota emocjonalna, podobnie jak gospodarcza i cielesna, jest warunkiem istnienia związku. Obowiązki małżeńskie w tym zakresie są wprawdzie wymienione w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym, ale de facto tylko po to, żeby – gdy przestaną być wykonywane – istniała podstawa do zakończenia związku (tzw. „trwały i zupełny rozkład pożycia”), tj. do rozwodu. Sądowego dochodzenia wykonania tych obowiązków zasadniczo nie przewidziano. Czy „umowa partnerska” wprowadzi w tym zakresie nowe standardy i czy tego chcą osoby pragnące sformalizować swój związek? Małżonkowie nie są kontrahentami – czyżby partnerzy mieli nimi zostać?
Małżeństwo i projektowany związek partnerski określa relację osób, które zawarły taki związek, w stosunku do otoczenia, do innych osób, podmiotów, instytucji, w tym publicznych. W tym zakresie „umowa partnerska” wypada blado: nie zmienia bowiem w żaden sposób relacji partnerów z otoczeniem. Status partnerów przed i po zawarciu ww. umowy względem dowolnej instytucji publicznej jest taki sam; niczego zatem nie zyskują, bo w większości przypadków są – w świetle prawa – osobami obcymi, a w nielicznych przypadkach – konkubentami (jednak nie „umowa partnerska” o tym świadczy). Wystarczy przypomnieć, że projekty ustaw o związkach partnerskich przewidywały zmianę 150 ustaw, które odwołują się do małżeństwa – nakładając obowiązki, przyznając uprawnienia lub wprowadzając ograniczenia. W świetle każdej z tych ustaw osoby, które zawarły „umowę partnerską”, pozostaną osobami obcymi lub konkubentami.
„Umowa partnerska” ani żadna z pozostałych czynności wykonanych przez panów Idziak-Sępkowskich nie wpływa w żaden sposób ich majątki: nie tylko nie powstał wspólny majątek (co byłoby rozwiązaniem zbliżonym do domyślnego rozwiązania funkcjonującego w małżeństwie), ale też partnerzy nie wykonali żadnej czynności, aby zmienić stan istniejący, tj. istnienie swoich odrębnych majątków (co ciekawe, opisując pełnomocnictwa, jakich sobie udzielili, ww. panowie w pewnym momencie użyli określenia „zarządzanie wspólnym majątkiem”, choć nigdzie nie wyjaśnili, że taki majątek powstał): co zarobi i kupi każdy z nich – należy wyłącznie do niego. Jeśli jeden chce przekazać drugiemu pieniądze lub jakąś rzecz, zwłaszcza cenną (samochód, mieszkanie lub udział w nim, wycieczkę zagraniczną, komplet mebli, wartościowy obraz, laptop, tablet, telewizor itd.), to de iure jest to darowizna, od której należy odprowadzić podatek (ten sam, który jest płacony przy spadku). Możliwe jest – choć to rozwiązanie całkowicie nieżyciowe i (ze względu na różnice w dochodach) nie zawsze wykonalne – nabywanie każdej rzeczy wspólnie i tworzenie w ten sposób współwłasności. Ze wspólnym majątkiem, a tym bardziej wspólnością małżeńską, nie ma to jednak niczego wspólnego. Uregulowanie kwestii majątkowych, jako decydujących o „być albo nie być” większości związków, jest konieczne; umownie jest to jednak – oględnie mówiąc – niezwykle trudno zrobić (chyba, że tworzy się np. spółkę). Panowie Idziak-Sępkowscy mogą do spraw finansowych przywiązywać niewielkie lub zgoła żadne znaczenie (także w przekonaniu – któremu dali wyraz – że ich związek przetrwa wszelkie burze i będzie trwał do śmierci pierwszego z nich), a także darzyć się wzajemnie bezgranicznym zaufaniem (co pozwoliło im udzielić sobie niezwykle szerokich pełnomocnictw), ale mam wrażenie, że osoby w związkach jednopłciowych (i wszystkich innych) wolą dokładnie wiedzieć „na czym stoją” jeśli chodzi o:
§  dochody (wpadają do „wspólnego worka” czy nie?),
§  zobowiązania (czy partner może sam zaciągnąć dług, np. wziąć kredyt w banku lub plazmowy telewizor na raty, który trzeba będzie po nim lub za niego spłacać? „umowa partnerska” może tego nie regulować, ale co z pełnomocnictwami dla partnera? udzielić ich czy lepiej nie?),
§  majątek (jest wspólny czy każdy ma swój? czy w majątku wspólnym są określone udziały? jak będzie dzielony w razie rozstania – np. czy jedna z osób zostanie „na lodzie”, bo póki trwał związek, była na utrzymaniu drugiej, a po rozstaniu okazało się, że nic się jej nie należy?).
O sprawach majątkowych swojego związku warto wiedzieć jak najwięcej i to nie tylko na wypadek śmierci, ale przede wszystkim na wypadek rozstania – bo kończy ono związki znacznie częściej, niż śmierć.
Poza sferą oddziaływania „umowy partnerskiej” i pozostałych czynności wykonanych przez ww. panów są wszelkie kwestie podatkowe i dotyczące innych ciężarów publicznoprawnych. Chodzi przede wszystkim o wspólne rozliczanie PIT (przywilej dostępny tylko dla małżonków) oraz podatek od spadków i darowizn (z płacenia którego, w większości przypadków, małżonkowie oraz część rodziny są całkowicie zwolnieni, a jeśli zwolnienie im nie przysługuje – płacą go podług najniższej stawki i przy najwyższej kwocie wolnej od podatku).
               
Niejako w pakiecie z zawarciem „umowy partnerskiej” zaproponowano sporządzenie testamentów, zgodnie z którymi partnerzy dziedziczą po sobie (i są jedynymi dziedzicami, tj. nie dzielą się z nikim spadkiem). Takie rozwiązanie nie jest niczym nowym, od dawna znane są też jego wady – większość których panowie Idziak-Sępkowscy wydają się bagatelizować lub pomijać.
                Po pierwsze: testamenty trzeba sporządzić, podczas gdy przy dziedziczeniu ustawowym nie trzeba niczego robić. Sporządzenie testamentu – choć polskie prawo dopuszcza kilka jego form, w tym testament napisany własnoręcznie przez testatora – jest czynnością stosunkowo skomplikowaną. Można bez przesady stwierdzić, że nawet osoby z wykształceniem prawniczym mogą nie podołać wszystkim wymaganiom, co może skutkować nieważnością testamentu; tym bardziej nie powinny go sporządzać samodzielnie osoby bez odpowiedniego przygotowania. Do czasu wymaganego na przygotowanie tego dokumentu należy zatem doliczyć także koszty jego sporządzenia przez fachowca, np. przez notariusza.
                Po drugie: testament sam z siebie nie powoduje, że osoby, które dziedziczyłyby ustawowo, nie otrzymają ani grosza ze spadku – mają bowiem ustawowo zapewniony tzw. zachowek, czyli udział spadkowy niezależny od testamentu. Jeśli zatem partner dziedziczy na podstawie testamentu, a rodzicom zmarłego przysługuje zachowek, to partner musi ich spłacić. Jeśli nie dysponuje odpowiednimi środkami, a odziedziczył np. mieszkanie (i na tym spadek się kończy), to grozi mu konieczność jego sprzedaży – by zdobyć fundusze na wypłacenie zachowku.
                Po trzecie: przedstawiona przez panów Idziak-Sępkowskich „recepta” dotycząca zachowka, sprowadzająca się do zrzeczenia dziedziczenia przez ich rodziców, jest trudna do zastosowania wszędzie tam, gdzie potencjalnych spadkobierców ustawowych jest więcej i nie wszyscy są chętni zrzec się dziedziczenia. Warto zwrócić uwagę na sposób, w jaki panowie Idziak-Sępkowscy przedstawili proponowane przez siebie rozwiązanie: albo uprawnieni do dziedziczenia ustawowego podpiszą umowę o zrzeczeniu się dziedziczenia, albo zostaną wydziedziczeni. „Dobrzy rodzice”, to zatem tacy, którzy zrzekli się dziedziczenia, a jednocześnie wzięli udział w ceremonii podpisania „umowy partnerskiej” – jeśli nie wzięli, to oznacza, że są „złymi rodzicami”: „nie interesują się” życiem rodzinnym swoich dzieci i można ich wydziedziczyć. Niestety, życie i prawo są bardziej skomplikowane niż przedstawiają je ww. panowie. Nieobecność na podpisaniu „umowy partnerskiej” nie jest ani brakiem zainteresowania życiem rodzinnym spadkodawcy ani nie musi być przejawem homofobii spadkobierców ustawowych. Najpewniej żaden sąd nie uznałby za skuteczne wydziedziczenia rodziców czy innych ustawowych spadkobierców na tak lichej podstawie jak absencja na ww. uroczystości. Co gorsza, nawet homofobia rodzica czy innego ustawowego spadkobiercy nie będzie podstawą do skutecznego wydziedziczenia – te bowiem ustawodawca określił jasno, a doprecyzowało orzecznictwo. Wynika z niego, że nawet zadawniony konflikt rodzinny, którego skutkiem jest brak kontaktów spadkodawcy ze spadkobiercami, nie jest wystarczającą przyczyną wydziedziczenia. Poza tym przedstawianie sprawy w powyższy czarno-biały sposób pomija choćby taką sytuację: rodzice nie są homofobiczni, akceptują jednopłciowy związek swojego dziecka, interesują się jego życiem rodzinnym i w nim uczestniczą, ale nie chcą zrzec się dziedziczenia – z takich czy innych względów (i żadnym z nich nie jest chciwość ani pazerność – skoro prawnie coś im się należy, czemu mają z tego rezygnować?). Świat nie dzieli się na „dobrych rodziców”, którzy potulnie zrzekną się dziedziczenia i rozwiążą w ten sposób problem zachowka, oraz „złych rodziców”, którzy są homofobami i nie chcą się zrzec dziedziczenia.
                Po czwarte: testament można podważać, można też kwestionować wydziedziczenie. Sprawa sądowa może trwać lata. Czekanie na jej wynik to stan zawieszenia – trudny do wytrzymania, jeśli jest połączony z utratą tego, co się miało odziedziczyć (np. mieszkania).
                Po piąte: podatek od spadków i darowizn. Jak już wcześniej wskazałem, nie da się go uniknąć zawierając „umowę partnerską” (ani w inny sposób) – zwolnienia od niego są wymienione w ustawie i nie dotyczą konkubentów, którzy są ponadto zaliczanie do III grupy podatkowej. Nie tylko zatem dziedzicząc na podstawie testamentu podatek trzeba zapłacić, ale jeszcze według najwyższej stawki oraz przy najniższej kwocie wolnej od podatku.
Podsumowując: jeśli ktoś nie ma spadkobierców ustawowych tak zgodnych i układnych, jak rodzice panów Idziak-Sępkowskich, to po sporządzeniu testamentu wydziedziczającego tych spadkobierców niech szykuje swojego partnera na długą walkę w sądzie o spadek. Trochę gotówki odłożonej w rezerwie na prawnika i/lub spłacenie zachowku oraz uiszczenie podatku od spadków też się przyda. Warto przy tym pamiętać, że proponowane dotychczas projekty ustaw o związkach partnerskich rozwiązywały wszystkie powyższe problemy nowelizując odpowiednie przepisy m.in. kodeksu cywilnego, przyznając partnerom uprawnienia do dziedziczenia takie, jakie dziś mają małżonkowie. Dzięki temu zbędne byłoby nie tylko czasochłonne szykowanie testamentu – odpadałyby ryzyka związane z jego podważeniem, z zachowkiem, a także konieczność zapłaty rujnującego podatku. Nie byłoby też wątpliwości, że partner ma prawo pochować zmarłego – dziś służy ono w zasadzie tylko wówczas, jeśli dobrowolnie się do tego zobowiąże, a inne uprawnione osoby z tego prawa nie skorzystają (przepisy nie wskazują, aby wola zmarłego miała w tym zakresie jakiekolwiek znaczenie, a w orzecznictwie pojawiły się różne poglądy w tym zakresie).
Ostatnim elementem zabiegów, które opisali panowie Idziak-Sępkowscy, było udzielenie sobie przez nich wzajemnych pełnomocnictw. Chodziło przy tym o to, „aby [pełnomocnictwa] dawały wzajemne uprawnienia większe niż analogiczne uprawnienia małżonków” – co już samo w sobie stanowi sprzeczność: uprawnienia byłyby analogiczne albo większe, a zatem nie analogiczne. Jednocześnie ww. zaznaczyli: „w ogóle nie chcieliśmy w miarę możliwości w tym zakresie robić analogi do małżeństwa” – co stanowi sprzeczność kolejną, bo albo uprawnienia małżonków stanowiły punkt odniesienia albo go nie stanowiły. Te konfundujące tłumaczenia panów Idziak-Sępkowskich można pominąć i skupić się na tym, co zawierają opisane przez nich pełnomocnictwa.
§  Pełnomocnictwo „do swobodnego dysponowania wszystkimi składnikami majątku ruchomego i nieruchomego formalnie należącego do drugiego nas”. To pełnomocnictwo ma duże znaczenie przede wszystkim dlatego, że mocodawca i pełnomocnik nie mają wspólnego majątku – pełnomocnictwo dotyczy dysponowania majątkiem mocodawcy. Jest to bez wątpienia wyraz zaufania (nie jest ono niczym zaskakującym przy pełnomocnictwie – to raczej warunek konieczny jego udzielenia) mocodawcy do pełnomocnika, a jednocześnie źródło ryzyka. Zarazem nie bardzo wiadomo, czemu takie pełnomocnictwo ma służyć – poza likwidacją (upłynnieniem, spieniężeniem) majątku mocodawcy lub wydaniem jego pieniędzy. Porównanie tego „rozwiązania” ze wspólnością małżeńską (czyli domyślnym ustrojem majątkowym w małżeństwie) narzuca się samo. We wspólności każde z małżonków może w pojedynkę zarządzać majątkiem wspólnym, ale konsekwencje nietrafionych decyzji ponoszą oboje – chodzi przecież o majątek należących do nich obojga. Poza tym zarządzanie wspólnym majątkiem nie sprowadza się do wyzbywania jego poszczególnych składników (dziś sprzedamy telewizor, jutro samochód, pojutrze opróżnimy konto bankowe itd.), tylko do jego utrzymywania i powiększania – bo to w oparciu o niego (w tym dochody uzyskiwane przez obie osoby) funkcjonuje związek. Pełnomocnictwo opisane przez panów Idziak-Sępkowskich wydaje się służyć głównie do tego, żeby jeden z partnerów (pełnomocnik) mógł sprzedać, podarować, zastawić, wynająć, użyczyć czy oddać rzecz należącą do drugiego partnera (mocodawcy). Bardziej wygląda to na relację jak z pośrednikiem czy agentem niż z osobą, z którą jest się związanym.
§  Pełnomocnictwo do „informacji o stanie zdrowia”. To pełnomocnictwo może dziwić, bo panowie Idziak-Sępkowscy twierdzili, że m.in. po to ujednolicili sobie nazwiska, żeby za każdym razem nie udowadniać, że „wcale nie jest się »osobą postronną«” m.in. przed lekarzem. Tak czy owak pełnomocnictwo w tym zakresie nie jest niczym innym niż opisane przeze mnie wcześniej (a przewidziane ustawowo) wskazanie przez pacjenta osoby upoważnionej do otrzymania informacji o jego stanie zdrowia. Małżonek, rodzic, dziecko czy osoba obca potrzebują takiego samego upoważnienia (nie jest ono wymagane tylko wówczas, gdy pacjent jest nieprzytomny, a przed utratą przytomności nikogo nie wskazał).
§  Pełnomocnictwo do „zaprzestania uporczywej terapii”. To pełnomocnictwo jest intrygujące z dwóch względów. Po pierwsze: polskie prawo nie posługuje się pojęciem „uporczywej terapii”, a między pacjentem, pełnomocnikiem i lekarzem mogą wystąpić istotne różnice zdań co do tego, kiedy terapia staje się uporczywa. Nie bez znaczenia jest to, że – w ogromnej większości przypadków – pacjent-mocodawca ani jego partner-pełnomocnik nie będą lekarzami, więc nie będą kompetentni, aby wypowiadać się nt. uporczywości terapii. Po drugie: lekarz ma ustawowy obowiązek ratowania życia pacjenta, a eutanazja – zarówno czynna jak i bierna – to przestępstwo. Wątpliwe zatem, aby lekarz zastosował się do żądania „zaprzestania uporczywej terapii” zgłoszonego przez pełnomocnika pacjenta – skoro nie powinien w tym zakresie posłuchać prośby samego pacjenta.
§  Pełnomocnictwo do „decyzji w sprawie dysponowania organami”. To kolejna zagadkowa sprawa, bowiem w Polsce można pobrać komórki, tkanki lub narządy (w celu ich przeszczepienia) jeżeli osoba zmarła nie wyraziła za życia sprzeciwu. Decyzja należy zatem wyłącznie do osoby, od której mają być pobrane komórki, tkanki lub narządy oraz musi zostać podjęta za życia. Ustawa określa trzy formy, w których można się sprzeciwić pobraniu komórek, tkanek lub narządów. Przepisy nie mówią natomiast niczego o pełnomocniku od „decyzji w sprawie dysponowania organami”; z ich brzmienia wynika raczej, że pełnomocnictwa w tym zakresie udzielić nie można.
§  Pełnomocnictwo do „odbioru ciała, decyzji o sposobie i miejscu pochówku itp.”. Także ten zakres umocowania budzi wątpliwości. Przepisy ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych stanowią, że „prawo pochowania zwłok ludzkich ma najbliższa pozostała rodzina osoby zmarłej, a mianowicie: 1) pozostały małżonek(ka); 2) krewni zstępni; 3) krewni wstępni; 4) krewni boczni do 4 stopnia pokrewieństwa; 5) powinowaci w linii prostej do 1 stopnia” a ponadto „przysługuje również osobom, które do tego dobrowolnie się zobowiążą”. Partner czy konkubent należą do ostatniej z wymienionych grup. Ustawa nie przypisuje woli zmarłego – co do tego, kto go ma pochować – jakiegokolwiek znaczenia. Oznacza to, że wola zmarłego w tym zakresie wyrażona w testamencie, pełnomocnictwie czy innym dokumencie może nie zostać wzięta pod uwagę przez osoby korzystające z ustawowego prawa do pochowania zwłok. Sprawy nie wyjaśnia orzecznictwo, w którym formułowano już bardzo różne poglądy na tle powyższego przepisu (np. że z prawa do pochowania zwłok korzysta się w kolejności, w jakiej ustawa wymienia poszczególne grupy osób – sformułowano też pogląd przeciwny; że wola zmarłego jest wiążąca i że ma walor wyłącznie „moralny”).
§  Pełnomocnictwo „do decydowana w imieniu drugiego o wszystkich – ale to wszystkich – sprawach codziennych, związanych z bieżącym prowadzeniem wspólnego gospodarstwa domowego i zarządzania wspólnym majątkiem”. To pełnomocnictwo rodzi pytania. Pierwsze dotyczy „majątku wspólnego” – panowie Idziak-Sępkowscy nigdzie indziej nie stwierdzili, że udało im się takowy utworzyć, ani nie wyjaśnili, jak tego dokonali. Co więcej: pisząc o pełnomocnictwie do „swobodnego dysponowania wszystkimi składnikami majątku ruchomego i nieruchomego” zaznaczyli, że chodzi o majątek „formalnie należący do drugiego nas”. Gdzie więc jest wspólny majątek? Drugie pytanie dotyczy bieżącego prowadzenia wspólnego gospodarstwa domowego – co właściwie jest przedmiotem tego pełnomocnictwa? Jeśli wspólnego majątku nie ma, to każda osoba w związku przyczynia się do zaspokojenia potrzeb związku, w tym potrzeb wspólnego gospodarstwa domowego, we własnym zakresie i z własnych środków. Tak postępują m.in. wszystkie konkubinaty: danego dnia jedna osoba robi część zakupów (ze swoich pieniędzy), resztę kupuje druga (ze swoich pieniędzy), a zakupy stają się „wspólne” (de facto, bo nie de iure), kiedy trafiają na wspólny stół. Co zatem jest w ww. pełnomocnictwie?"

Przemysław Szczepłocki


Przemek Szczepłocki jest prawnikiem i działa na rzecz osób LGBTQ w Stowarzyszeniu Pracownia Różnorodności www.spr.org.pl