małżeństwa dla wszystkich

piątek, 25 listopada 2011

Marsz Równości doszedł do ściany

„O, pewnie jedziecie na marsz pedała”- usłyszałam od pijanych kiboli w sobotnie popołudnie, kiedy wraz z grupką znajomych wsiadłam do tramwaju. Panowie mieli poniekąd rację, bo jechaliśmy na Marsz Równości, oni zaś, jak się okazało, wybierali się na „Pikietę w obronie tradycyjnych wartości rodziny”, organizowaną przez ONR i odbywającą się zaledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca, z którego nasz marsz miał ruszyć.


Już kilka dni wcześniej pojawiły się sygnały, że w tym roku przeciwnicy Marszu Równości mogą być wyjątkowo agresywni: użytkownicy skrajnie prawicowych i kibolskich forów zagrzewali się do walki z „pedalstwem” i otwarcie sugerowali, że może dojść do zamieszek podobnych do tych, które miały miejsce w Warszawie podczas Marszu Niepodległości.
Podjęta przez poznańską policję próba delegalizacji oenerowskiej pikiety nie udała się - miejscy urzędnicy argumentowali, że zgłoszenie dotarło do magistratu zbyt późno i formalnie nie można było w tej sprawie nic zrobić.


W dniu marszu centrum Poznania roiło się od uzbrojonych policjantów i zakapturzonych kiboli. Taka sytuacja powtarza się co roku, lecz tym razem policji było wyjątkowo dużo. Uczestników pikiety otaczał szczelny kordon policjantów, zza którego dobiegały kibolskie przyśpiewki i wyrykiwane na całe gardło patriotyczne hasła w rodzaju „Raz sierpem, raz młotem tęczową hołotę” lub „Kto nie skacze, jest pedałem”. Drugi, mniej szczelny kordon otaczał uczestników Marszu Równości, gromadzących się kilkadziesiąt metrów dalej.


Wyruszyliśmy z opóźnieniem, bo uczestnicy pikiety próbowali zablokować trasę marszu. Gdyby nie obecność policji, marsz zapewne nie ruszyłby z miejsca, spacyfikowany przez kiboli i oenerowców. Przez całą trasę poruszaliśmy się otoczeni ścisłym kordonem policji. W naszą stronę leciały petardy, butelki, kamienie i wyzwiska; tym razem wrzaski kiboli były doskonale słyszalne, bo po raz pierwszy od lat na marszu nie pojawił się samba, a sam przemarsz przypominał raczej ponury kondukt niż manifestację afirmującą tolerancję i różnorodność. Na Placu Wolności, który był punktem docelowym marszu, organizatorki wygłosiły kilka zdań, które zwykle padają przy tej okazji, podziękowały policji za ochronę i rozwiązały demonstrację.

Zorganizowany po raz pierwszy w 2004 roku, Marsz Równości miał głosić idee wolności zgromadzeń, tolerancji i równości, sprzeciwiał się dyskryminacji ze względu na płeć, pochodzenie etniczne, wyznanie, orientację seksualną, niepełnosprawność. Te idee wydały się władzom Poznania na tyle kontrowersyjne, że w 2005 roku prezydent miasta nie wydał zgody na przemarsz. Zamiast niego odbył się wiec, który został brutalnie spacyfikowany przez policję. To z kolei odbiło się echem w całym kraju, a w kolejnych latach miasto nie próbowało już blokować przemarszu.

O ile Dni Równości i Tolerancji, których częścią jest marsz, poruszają szeroko rozumiane kwestie dyskryminacji i nie budzą żadnych kontrowersji, o tyle sam marsz jest postrzegany przede wszystkim jako skierowany do osób LGBT. Początkowo ta etykietka nie oddawała stanu rzeczy, bo na marszu pojawiały się również organizacje kobiece, niepełnosprawni, anarchiści, ekolodzy, ateiści, działacze praw człowieka, lewicowi politycy i wszyscy ci, którzy czuli się dyskryminowani i chcieli o tym mówić głośno. Jednak od kilku lat organizacje nie związane z ruchem LGBT są na marszu równości coraz mniej widoczne, a ich hasła i postulaty praktycznie nieobecne. Widać to było również w tym roku: oprócz Stowarzyszenia Dni Równości i Tolerancji z własnym banerem wystąpiła jedynie grupa Wiara i Tęcza oraz Amnesty International.
W tym roku po raz pierwszy od dawna nie pojawiła się na marszu związana z poznańskim skłotem Samba Hałastra, co moim zdaniem jest kolejnym dowodem na coraz większą hermetyczność tego wydarzenia - członkowie RORu jako jedną z przyczyn swojej nieobecności na marszu podają nagminne ignorowanie ich haseł (dotyczących w znacznej mierze nierówności ekonomicznych) przez organizatorów.


Co ciekawe, marsz nie głosi żadnych sprecyzowanych postulatów, a wznoszone przez organizatorki okrzyki brzmią co najwyżej afirmująco: ”Tolerancja, wolność, równość”, „Tu jest Polska!” (na co wesoły ludek marszowy z reguły odkrzykuje: Tu się pije!), „Marsz Równości idzie dalej”, „Każdy inny, wszyscy równi”, „Poznań miastem tolerancji”, a najbardziej zaangażowane wydaje się hasło „Dość łamania praw człowieka”. Być może źródłem takiego stanu rzeczy jest fakt, że jeszcze kilka lat temu marsz był jednym z pierwszych tego typu wydarzeń w Polsce, napotykał zatem nie tylko przeszkody organizacyjne, ale też formalne w postaci trudności z uzyskaniem aprobaty ze strony miejskich urzędników. W tej sytuacji cenne było już to, że marsz się odbywa i że jest w stanie przejść przez miasto, a wszelkie konkretne postulaty zeszły na dalszy plan. I pozostają tam do dziś.


Na marszu nie pojawiły się zatem ani hasła dotyczące związków partnerskich, ani sprzeciwiające się lokalowej polityce miasta (w Poznaniu powstaje właśnie rodzaj kontenerowego getta dla eksmitowanych, co budzi ogromne kontrowersje), słowem: nic aktualnego. Raczej „niech nas zobaczą” niż „żądamy, protestujemy, wymagamy”.
Po siedmiu latach Marsz Równości doszedł do ściany; jego formuła niewiele się przez ten czas zmieniła, nie doprowadził do integracji środowisk mniejszościowych, jednocześnie zaś, postrzegany jako poznańska namiastka parady, jest atakowany przez kiboli i coraz silniejsze środowisko skrajnej prawicy, przez co nie jest w stanie odbyć się bez silnej ochrony ze strony policji. Udało się co prawda oswoić mieszkańców Poznania i przyzwyczaić ich do corocznej manifestacji, ale marsz otoczony szczelnym kordonem policji nie zachęca do wzięcia w nim udziału.

Nie działa już idea manifestacji broniącej wolności zgromadzeń i łączącej różne środowiska, od cyklistów po feministki i drag queen. To, co udało się podczas demonstracji w 2006, euforycznej i rekordowej pod względem ilości uczestników, pierwszej, z której rejestracją nie było kłopotów, więcej się nie powtórzyło. Od tamtej pory liczba osób uczestniczących w marszu jest raczej stała i zwykle nie przekracza trzystu. Mniej więcej tyle samo policjantów jest zaangażowanych o ochronę manifestacji. Jednocześnie zaś co roku maleje liczba organizacji biorących udział w marszu – nie wnikając w przyczyny tego stanu rzeczy nie sposób zauważyć, że marsz przestał być głosem wielu mniejszości i stał się imprezą identyfikowaną głównie z ruchem LGBT, jednocześnie nie głosząc jego postulatów.

Wygląda na to, że poznański Marsz Równości potrzebuje nowej formuły, żeby przyciągał zamiast zniechęcać i łączył, a nie wykluczał.

Brak komentarzy: